Nie matura, lecz chęć szczera, czyli jak zdałam maturę z włoskiego

Nie matura, lecz chęć szczera, czyli jak zdałam maturę z włoskiego

Dziś post nieco sentymentalny, bo sami wiecie: maj, kwitnące kasztany, tłumy licealistów ubranych na galowo i oczywiście – egzamin dojrzałości! To skłoniło mnie do nieco melancholijnych wspomnień o mojej własnej maturze.

Maturę zdawałam, niestety, dwa razy. Nie dlatego bynajmniej, żeby nie udało mi się to za pierwszym razem. Dlaczego zatem – zapraszam do lektury.

Urodziłam się w marcu 1988 roku, maturę więc zdawałam w roku 2007. Były to pierwsze lata tak zwanej “nowej matury”, wszystko było jeszcze płynne, niedopracowane. W moim roczniku zdawaliśmy tylko jeden poziom: do wyboru był poziom podstawowy lub rozszerzony, przy czym w zasadzie, by dostać się na studia, trzeba było zdawać rozszerzony. Język polski i język obcy (angielski) były obowiązkowe, jako trzeci przedmiot wybrałam wiedzę o społeczeństwie, która wydawała mi się a) stosunkowo prosta i b) istotna, jako że moim celem były studia poświęcone socjologii. Zwróćcie uwagę, że nie musiałam zdawać matury z matematyki, dzięki czemu w ogóle udało mi się wyrwać z licealnych okowów, matury z matematyki nie zdałabym na pewno żadnym cudem, znam bowiem swoje ograniczenia umysłowe w tym względzie.

Nie mogę powiedzieć, żebym zarywała noce ucząc się do matury, uczyłam się powiedzmy przeciętnie, szczególnie dużo uwagi poświęcając angielskiemu, do którego miałam wówczas stosunek bardzo negatywny. Rezultaty egzaminu, odebrane w lipcu, nie były powalające, nie pamiętam ich dokładnie, bo po cóż mi to teraz potrzebne, w każdym razie oscylowały około 60 – 70 procent. Najsłabiej poszedł mi angielski, co zupełnie mnie nie dziwi, zważywszy moje psychiczne opory przed tym językiem. Najlepiej wypadłam z wosu, co mnie również zupełnie nie dziwi, bo o ile pamiętam, do analizy był bardzo ciekawy tekst profesor Skarżyńskiej, a poza tym zagadnienia socjologiczne mnie zawsze interesowały. Polski uplasował się gdzieś pośrodku, głównie dlatego, że w tamtych czasach dostawało się do analizy fragment książki, której człowiek w ogóle nie znał, i miał analizować ów fragment, nie znając ni całości, ni kontekstu. Do tego był oczywiście klucz, uznający jedyną możliwą interpretację, więc w zasadzie nie miało się szans trafić w to, co autor miał na myśli, jedynie na podstawie owego fragmentu. Wyniki mnie nie zmartwiły, na studia się chlubnie dostałam, ucieszyłam się, że nigdy już nie wrócę do szkoły, i życie potoczyło się swoim torem.

Lata mijały, studiowałam sobie spokojnie, odkrywszy już moją wielką pasję: język włoski, którego uczyłam się doprawdy z zapałem i fascynacją. Jak już wiecie, po roku nauki pojechałam na Erasmusa, po czym wróciłam naładowana wiedzą i dowiedziałam się, że oto, jak na zamówienie, na Uniwersytecie Łódzkim, otworzono  nowy kierunek: italianistykę.

Była to rzecz zupełnie w Łodzi nowa i świeża, i jako taka cieszyła się ogromnym zainteresowaniem: było wtedy, o ile pamiętam, 17 osób na miejsce i dostawały się jedynie osoby z bardzo wysokim wynikiem z matury. Przemyślawszy sprawę, uznałam dwie rzeczy: po pierwsze, chcę studiować italianistykę jako drugi kierunek, i po drugie, nie mam szans z moim wynikiem maturalnym z angielskiego. Postanowiłam obejść ten problem i wybrałam się do pana wicedziekana filologii, którego nazwiska nie pomnę, poprosić o możliwość dołączenia do studentów na II roku bez procesu rekrutacji, co – jak wiedziałam – było możliwe i praktykowane. Argumentowałam tym, że znam dobrze język, przebywałam we Włoszech, robię obecnie kurs na poziomie C1. Niestety, pan wicedziekan miał inne zdanie na ten temat. Oznajmił mi, że kurs, choćby i C1, to nie to samo, co studia filologiczne, że nie dam sobie rady na II roku, a na I on mnie nie puści bez rekrutacji, bo nie.

To, co sobie pomyślałam, wychodząc z jego gabinetu, w wersji ocenzurowanej, brzmiało mniej więcej tak, że nie będzie mi jakiś jeden bucol przeszkadzał w realizacji planów życiowych i że jeszcze zobaczymy, kto wygra ten pojedynek, a w ogóle to ja ci jeszcze pokażę! Wybrałam drugą drogę: udałam się prościutko do mojego liceum i oznajmiłam, że chcę ponownie przystąpić do matury z języka obcego, tym razem włoskiego. Formalnie nie było co to do tego żadnych przeciwwskazań, wypełniłam papierek, który dyrekcja wysłała do Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i już mogłam czekać do maja.

Do tej matury, przyznam szczerze, nie uczyłam się wcale. Głównie dlatego, że przez cały czas uczyłam się włoskiego tak ogólnie, ba, na dwa miesiące przed maturą zaczęłam sama pracę jako lektor włoskiego. Egzamin był wyznaczony na końcówkę maja, na popołudnie, dzień wyjątkowo upalny. Pisałam sama jedna w malutkiej salce, przy wyznaczonej komisji, na którą składały się: jedna pani, której nie pamiętam, kochana pani z biblioteki oraz mój dawny kochany wychowawca. Gorąco było jak piorun, komisja patrzyła na mnie i tylko na mnie, bo na co innego miała patrzeć. Otworzyłam test.

Na pierwszą część wyznaczone było jakoś bardzo dużo czasu, chyba z półtorej godziny. Zrobiłam co miałam zrobić, szybciutko machnęłam rozprawkę – trochę mi się spieszyło, bo chciałam jeszcze przygotować się do zajęć, więc po pół godzinie mniej więcej odłożyłam długopis i popatrzyłam z nadzieją na komisję. Komisja bardzo się ożywiła, dotąd była zajęta umieraniem z gorąca. Zapytałam, czy mogę od razu machnąć drugą część testu. Nie mogłam, okazało się, że konieczna była przerwa. Bardzo ucieszona komisja wybrała się do pobliskiej knajpy – zaczynał się wtedy łódzki Festiwal Dobrego Smaku i było dużo dobrości w różnych miejscach – ja zaś pognałam do szkoły językowej, w której pracowałam, szybko przygotowałam jakieś nowości na zajęcia, po czym wróciłam do tej upiornej gorącej sali. Druga część też była długa, ale komisja już patrzyła na mnie z nadzieją, więc po zrobieniu ascolto i bodaj części gramatycznej, postanowiłam się nad nimi nie znęcać. Zakończyłam maturę dobrą godzinę przed czasem, powodując ogromną radość komisji, i spokojnie udałam się na zajęcia.

W lipcu otrzymałam wyniki. Było to – i ten wynik pamiętam – 97% z pisemnego (przypuszczam, że punkty odjęto za słuchanie, które zawsze było moim najsłabszym punktem) i 100% z ustnego. Wiedziałam, że z takim wynikiem dostanę się na italianistykę bez problemu i tak się też stało. Następnie udałam się do Właściwej Osoby, zarządzającej italianistyką, w paru krótkich słowach przedstawiłam sytuację i poprosiłam o przeniesienie od razu na drugi rok. Co udało się zrobić, zrealizowałam program i sesje pierwszego i drugiego roku na raz, co wprawdzie kosztowało mnie sporo wysiłku, ale i dało ogromną satysfakcję. Choć nie ukrywam, że największą satysfakcję dał mi prztyczek w nos bucolowi, który uważał, że na drugim roku nie dam sobie rady!

Do dziś jestem bardzo dumna z siebie, gdy myślę o tej maturze. Dała mi takiego kopa energii, umożliwiła studia na wymarzonym kierunku, dzięki temu zaś zaczął się ciąg zdarzeń, który doprowadził do tego, że mam własną szkołę języka włoskiego.

Chyba warto było, co?

Wszystkim, którzy już w najbliższą środę przystąpią do egzaminu maturalnego z włoskiego życzę bardzo mocno IN BOCCA AL LUPO!

Aleksandra: kompletnie zwariowana na punkcie Włoch, włoskiego i wszystkiego, co się z włoskim łączy.