W moim magicznym Rzymie

W moim magicznym Rzymie

Właśnie wróciłam z Włoch. Nie byłam tam od półtora roku, przyznaję ze wstydem, i jest to najdłuższa przerwa, jaką miałam, odkąd w ogóle rozpoczęła się moja włoska obsesja. W tych błogich czasach, kiedy nie pracowałam regularnie i nie studiowałam zbyt namiętnie (studiowałam, ale bez przesady), wyskakiwałam sobie na weekend parę razy do roku. Teraz, niestety, wyrwanie się  na kilka dni jest skomplikowanym przedsięwzięciem. Ale już więcej do tak długiej przerwy nie dopuszczę, bo po pierwsze, zbieram potem zbieram pretensje od znajomych (“È uno scandalo” – powiedział Vittorio, mój włoski gospodarz), a po drugie, mój entuzjazm jest wtedy całkowicie nie do opanowania.

Włochy jak to Włochy. W sumie nic się nie zmieniło. Nadal przechodzą nie na pasach, na czerwonym świetle, wprost przed jadącymi autami. Nadal popylają na skuterach, gdzie się da. Nadal noszą okulary przeciwsłoneczne w dzień i w nocy, w słońce i w deszcz. Nadal jest dwadzieścia stopni w połowie lutego. Nadal mają najlepszą pizzę na świecie i nadal sosik kupiony w supermarkecie za 2 euro smakuje tak, że palce lizać (leccarsi le dita; można też lizać wąsy – leccarsi i baffi). Nadal wszędzie pełno śmieci (l’immondizia) oraz turystów, które to obie rzeczy należałoby znacznie ograniczyć (mówię to, chociaż też jestem turystką). Nadal nie sposób dopchnąć się do Fontanny di Trevi, a do Bazyliki Św. Piotra kolejka jak do mięsnego w szczęśliwie minionym ustroju. Na śniadanie nadal espresso i cornetto i dobrze jeszcze, jeśli cornetto ma jakieś nadzienie. Włoch, który zauważył, że na śniadanie jem porządną kanapkę z serem i sałatą, powiedział mi “complimenti!” i twierdził, że na pewno w Polsce nie jadamy kolacji, skoro dajemy radę zjeść rano ser: poczułam się wtedy jak potworny obżartuch (il golosone), bo na kolację dzień wcześniej zjadłam ogromną porcję pesto, a następnie smażone kwiaty cukinii (i fiori di zucca) i jeszcze lody.

 P1030451

Ja w czasie mojego pierwszego pobytu w Rzymie, widok ze Wzgórza Kapitolińskiego

Co się zmieniło? Poziom wody w Tybrze, czyli po włosku Tevere, faktycznie się podniósł, chociaż histeryczne newsy o gigantycznej powodzi (l’alluvione) okazały się mocno na wyrost. Trzecia linia metra: wreszcie na własne oczy zobaczyłam kawałek słynnej budowy (il cantiere – plac budowy) o której Włosi gadają już chyba z 30 lat, a budowa wcale nie posuwa się do przodu. Chciałabym jeszcze tylko wiedzieć, po jaką jasną cholerę budują to metro wprost pod Fori Imperiali? Rozumiem, że to praktyczne, żeby dowieźć żądnych starożytności turystów wprost przed Colosseo i żeby połączyć linię C z liniami A i B, ale przecież gdzie wbiją łopatę (il badile), zaraz trafią na skarb, który tam leży od dwóch tysięcy lat, wkroczy ekipa archeologów i w efekcie budowa potrwa dalsze 30 lat. Trzecia rzecz, która się zmieniła, to Francesco. Kiedy byłam ostatnio, na Piotrowym Tronie zasiadał Benedetto i nic nie wskazywało na to, żeby sytuacja miała się zmienić. Podobizna Benedetto, jak na papieża przystało, znajdowała się wszędzie (dappertutto), ale Francesco znajduje się jeszcze bardziej wszędzie – na koszulkach, czapkach, flagach, kubkach, magnesach na lodówkę, zakładkach do książek, kalendarzach, notesach, popielniczkach, długopisach – i to wcale nie tylko w obrębie Watykanu. Zauważyłam, że hitem pierwsze oficjalne zdjęcie Franciszka jako papieża: kiedy wyszedł na balkon i nieśmiało podniósł rękę, mówiąc Buonasera. Od razu widać, że franciszkomania trwa na całego.

 P1150403

 Ja w czasie mojego ostatniego pobytu w Rzymie, widok ze Wzgórza Gianicolo

Byłam jeszcze w Bolonii i we Florencji, ale temu poświęcę osobne wpisy, bo w istocie jest co opowiadać. Ale Rzym jest jak zawsze najważniejszy.

Aleksandra: kompletnie zwariowana na punkcie Włoch, włoskiego i wszystkiego, co się z włoskim łączy.