Pamiętacie film (skądinąd żadne arcydzieło) “Jedz, módl się, kochaj”? Pamiętacie scenę, jak Julia Roberts zjada pizzę w Neapolu? Scenę tę nakręcono w pewnej neapolitańskiej pizzerii, którą bez wahania można nazwać kultową – w lokalu Pizzeria da Michele. Elizabeth Gilbert, autorka książki, na podstawie której nakręcono film, opisuje to miejsce w ten sposób: “Najlepsza pizza we Włoszech pochodzi z Neapolu, a najlepsza pizza na świecie z Włoch, co oznacza, że w tej pizzerii muszą podawać… aż boję się to napisać… najlepszą pizzę na świecie”.
I ja tam byłam, pizzę jadłam, colę piłam.
Wybrałyśmy się tam z moją towarzyszką wyprawy, Kasią, tuż po długiej i wyczerpującej wycieczce do Pompejów [klik], zmęczone i bardzo głodne. Pizzerię znalazłyśmy bez wielkiego trudu: nie sposób jej nie wyczuć woni pizzy, która grubym obłokiem spowija całą okolicę.
Lokal Pizzeria da Michele od zewnątrz zupełnie nie wygląda na miejsce kultowe. Ot, zwykły, lekko obdrapany budynek z czerwonym napisem Pizzeria da Michele. Przed pizzerią zazwyczaj kłębi się kolejka, my jednak byłyśmy dosyć wcześnie jak na neapolitańskie standardy, bo w okolicach 18, więc nie czekałyśmy długo – około piętnastu minut. Najpierw oczywiście dostałyśmy numerek i czekałyśmy na wywołanie. Dopiero po tym czasie wpuszczono nas do środka.
Srodek też zupełnie nie wygląda na kultowy, klimatem przypomina raczej stołówkę wczasową z głębokiego PRL-u: malutkie stoliki nakryte ceratą, brzydkie światło, menu przyczepione na ścianach. Nie ma misterium jedzenia, jakie odbywa się często we włoskich knajpach: nic nie powinno odrywać uwagi od smaku. Nie ma również wyboru, bo pizzeria oferuje tylko dwa rodzaje przysmaku: pizzę margheritę z mozzarellą oraz marinarę (pizza z sosem pomidorowym, czosnkiem i oregano). Ja wybrałam marinarę, a Kasia margheritę – obie zamówiłyśmy największy dostępny rozmiar pizzy.
Czekałyśmy dość długo, obserwując grupki turystów z całego świata, zajadających najlepszą pizzę na świecie. W końcu i my otrzymałyśmy nasze danie.
Nie wiem, na ile to była siła sugestii, na ile kwestia naszego głodu, ale naprawdę była to jedna z najlepszych pizz,jakie jadłam kiedykolwiek. Myślę, że sekret smaku tkwi w cieście, które jest rzeczywiście wyjątkowe: kruche, ale zarazem ciągnące się, chrupkie, ale zarazem miękkie, cieniutkie, doskonale wypieczone, znakomite! Przepis na to ciasto przechodzi z pokolenia na pokolenie (pizzeria została założona w 1870 roku, a więc przeżyła dwie wojny światowe i okres faszyzmu!). Nie wiem, jak oni to robią, ale jest to kulinarne arcydzieło… choć to tylko pizza! To, co jednak zdziwiło mnie najbardziej, to fakt, że po wsunięciu całej naprawdę ogromnej pizzy w ogóle nie czułam się objedzona ani ociężała (co przyznam się, zdarza mi się nader często), tylko wręcz przeciwnie, czułam się przyjemnie nasycona, z chętką na deser. Na deser niestety trzeba się było przenieść do innego lokalu, czego w sumie żałuję, bo mogłam zamówić po prostu drugą pizzę… chyba nie zrobiłam tego tylko dlatego, że odstraszyła mnie myśl o czekaniu.
Za nasze gigantyczne pizze zapłaciłyśmy jakąś śmieszną kwotę – 5 euro od łebka (to około dwudziestu złotych, gdzie w Polsce zjecie podobną pizzę za podobną kwotę? Nigdzie). Gdy wyszłyśmy, na dworze było już nieźle ciemno, a pod wejściem do pizzerii kłębił się tłum – osób było co najmniej cztery razy tyle, ile wtedy, gdy dopiero wchodziłyśmy.
Smak tej fantastycznej pizzy zapamiętam na długo…ale zapewne zauważyliście, że zdjęcia nie są mojego autorstwa? No właśnie – głód zabił zarówno we mnie, jak i w Kasi pragnienie robienia zdjęć i w efekcie zgapiłyśmy się i nie zrobiłyśmy żadnych zdjęć! Chyba mam pretekst, żeby wrócić do Pizzeria da Michele…