Jak przeżyłam Erasmusa – cz.2

Jak przeżyłam Erasmusa – cz.2

Pamiętacie, jak rozpoczęła się moja przygoda z Erasmusem? W pierwszej części mojej opowieści zatrzymaliśmy się w momencie, gdy pokonałam system oraz dziada z Centrum Języków Obcych i zostałam przyjęta na wyjazd [klik]

Dziś, gdy o tym myślę, mam ciarki na plecach i wtedy też miałam. Jechałam zupełnie sama do obcego kraju, którego język znałam ledwo – ledwo i miałam się tam w tym języku uczyć. W całych Włoszech znałam jedynie Vittoria, który jednakowoż mieszkał w Rzymie [klik], o setki kilometrów od Padwy. Nie wierzyłam wprawdzie w to, że ktoś mnie zamorduje (vide delitto di Perugia[klik]) ani że przepadnę i nigdy nie wrócę na ojczyzny łono, jednak w wypadku niepowodzenia na uczelni musiałabym oddawać całe stypendium – ponad półtora tysiąca euro, co niepracującej studentce, córce emerytowanych nauczycieli, wydawało się sumą nie do zdobycia.

Większość wakacji poświęciłam bardzo intensywnie na naukę włoskiego, głównie samodzielną, jako że kursy, które robiłam, skończyły się w czerwcu, a nie przyszedł mi do głowy kurs wakacyjny. Miałam też okazję skoczyć dosłownie na jeden dzień do Padwy, ot tak, żeby ją poznać. Poznawanie było cokolwiek utrudnione z uwagi na koszmarny upał, w wyniku którego spędziłam większość czasu w hotelu, zipiąc przy wiatraku. Wieczorem, gdy gorąco trochę zelżało, obeszłam jedynie centrum, zakochałam się w Prato della Valle [klik] i poprosiłam patrona miasta, świętego Antoniego, co by mi pomógł znaleźć mieszkanie. Byłam bowiem pewna jednego: nie będę mieszkać w akademiku, z jakąś obcą osobą, która być może wcale nie zna włoskiego i może na przykład będzie pedantycznie sprzątać albo budzić się o szóstej rano. Musiałam mieć własny pokój.

Moje ukochane Prato della Valle

Pod koniec września udałam się na miejsce kaźni w towarzystwie mojej przyjaciółki Agaty, która miała być moją podporą duchową, i zrobiłyśmy wielki obchód po pokojach do wynajęcia. Wycieczka długo nie przynosiła rezultatów, pokoje były gorsze jeden od drugiego, a jak już znalazło się coś przyzwoitego,  to właściciele twierdzili, że „już jest zarezerwowane”, licząc zapewne, że zaproponuję wyższą cenę, na co nie dałam się nabrać. Gdy wreszcie znalazłam w miarę ładny i wygodny pokój w niezłej cenie i Agata wyjechała,  w wyniku głupiego nieporozumienia musiałam opuścić mieszkanie w trybie natychmiastowym. Zostałam na zupełnym lodzie, z dwiema walizkami, których nie byłam w stanie nawet podnieść, sama w obcym mieście, w obcym kraju! Marzyłam o tym, żeby zadzwonić do ambasady i zażądać, by odwieziono mnie do domu! Zamiast tego jednak zrobiłam jedyną sensowną rzecz, którą mogłam zrobić: zadzwoniłam do pewnej Sycylijki, poznanej w trakcie poszukiwania mieszkania, z którą wymienilyśmy sie numerami i poprosiłam o pomoc. I wtedy stał się cud: Teresa i jej przyjaciółka Zaira, obie rodem z Sycylii, znalazły trzypokojowe mieszkanie i poszukiwały właśnie trzeciej lokatorki! Zawołały taksówkę, przyjechały po mnie i zawiozły mnie do nowego domu. W ten sposób właśnie zamieszkałam na peryferiach Padwy, w okolicy bardzo pożądanej z uwagi na bliskość Lidla, na drugim piętrze przy ulicy  Col Berretta. Na najbliższe pół roku owo mieszkanie, z salonem, dwoma sypialniami, kuchnią, łazienką oraz balkonem miało stać się moim domem.

Via Col Berretta, po lewej mój balkon.

Ku mojemu zdumieniu otrzymałam największy pokój, salon, z wielkimi pięknymi drzwiami balkonowymi, telewizorem, szafą, łóżkiem, komodą i stoliczkiem. Zastanawiałam się, dlaczego Teresa Zaira wolały małe, ciemne klitki na końcu korytarza, ale tego dowiedziałam się dopiero wtedy, gdy nadeszły chłody: przez owe piękne drzwi wiało tak upiornie, że spędzałam większość czasu okutana w gruby pled, błogosławiąc siebie za pomysł zabrania z Polski grzejnika. Jednak wtedy, we wrześniu, było jeszcze pięknie i ciepło, więc ten mankament pokoju nie przyszedł mi do głowy.

Mieszkanie z moimi Sycylijkami okazało się niesłychanie zabawne i frustrujące zarazem. Byłam przeszczęśliwa, ze jestem w ukochanych Włoszech, że udało mi się znaleźć mieszkanie i chociaż tęskniłam za rodziną, przyjaciółmi i  kurczaczkiem pieczonym, to nie przeżywałam kryzysu emocjonalnego. Tymczasem Tere i Zai wyraźnie źle znosiły przenosiny na północ kraju.

Na naszej lodówce bardzo szybko zawisła kartka z wielkim napisem „Vogliamo tornare in Sicilia” oraz odliczanymi dniami do Bożego Narodzenia, momentu powrotu na rodzinną wyspę. Dziewczynom było wiecznie zimno i z rozpaczą pokazywały mi prognozy pogody, z których wynikało, że na Sycylii chodzi się nadal w krótkim rękawku. Fakt, że w Padwie było przenikliwie zimno i padało niemal codziennie, na mnie nie robił specjalnego wrażenia, jako że w Polsce panowała zima stulecia, a ja w Padwie chodziłam w półbucikach i jesiennym płaszczu oraz bez czapki. Jedzenie w Padwie było nie tak dobre, jak na Sycylii (tu akurat dziewczyny miały rację), ludzie nie tak otwarci i mili i ogólnie można się było powiesić. Gdy raz wróciłam do domu i zastalam moje współlokatorki jaśniejące szczęściem, okazało się, że spotkały w autobusie rodaka z Sycylii i mogły sobie porozmawiać w dialekcie – stąd ta radość. Innym razem, już w lutym, przyszła do nas wielgachna paczka, cała oklejona taśmą klejącą i napisami „ATTENZIONE”. Wyglądało to trochę jak transport narkotyków albo broni i choć dziewczyny wypierały się związków z mafią, to i tak wolałam omijać pakunek szerokim łukiem, tak na wszelki wypadek, by nie zostawić odcisków palców. Gdy Zaira i Teresa wróciły do domu, okazało się, że cenna paczka zawierała dziesięć kilo pomarańczy prosto z Sycylii: komentarz, że owe pomarańcze smakują dokładnie tak samo jak sycylijskie pomarańcze kupowane za płotem w Lidlu, zachowałam dla siebie.

Autorka bloga na Prato della Valle.

Jednak moje współlokatorki były przemiłe, inteligentne i bardzo dla mnie dobre. Pomagały mi we wszystkich sprawach, w których potrzebowałam pomocy, tłumaczyły zawiłości włoskiego języka, częstowały sycylijskimi przysmakami i opiekowały się mną, gdy byłam chora. Gdy wyjeżdżałam na początku marca, żegnałyśmy się szczerymi łzami, a potem jeszcze spotkałyśmy się dwukrotnie, na Sycylii i w Rzymie.

Tu jednak wybiegłam znacznie do przodu. Wróćmy do momentu, kiedy udało mi się zamieszkać przy via Col Berretta. Ogarnąwszy palące kwestie lokalowe, mogłam się zająć inną ważną sprawą: uczelnią. Czy mi się to udało, dowiecie się w następnym odcinku tej fascynującej telenoweli.

Aleksandra: kompletnie zwariowana na punkcie Włoch, włoskiego i wszystkiego, co się z włoskim łączy.