Toskania, czyli mniej znaczy więcej

Toskania, czyli mniej znaczy więcej

Wybrałam się dzisiaj do centrum handlowego w celu kupienia pewnej książki (kupowanie książek uwielbiam prawie tak bardzo, jak czytanie). Przy okazji obejrzałam sobie starannie ofertę Empiku i co rzuciło mi się w oczy? Wszyscy mówią o Toskanii. “1000 dni w Toskanii”, “Róża Toskanii”, “Kuchnia Toskanii”, “Krajobraz Toskanii”, “Winnica w Toskanii”, “Winnica obok Toskanii”, “Winnica tak daleko od Toskanii, że to wcale już nie jest Toskania, ale umieśćmy Toskanię w tytule”, “Dom w Toskanii”, “Garaż w Toskanii”, “Pomidor z Toskanii”. Brakuje tylko “Jak nie rzygać nadmiarem Toskanii”.

Osobiście mam do Toskanii stosunek zdecydownie pozytywny. Byłam w niej dwa razy. Raz, jak przystało na porządną turystkę, odwiedziłam z moją przyjaciółką Justyśką stolicę regionu – boską Florencję. Zwiedziłyśmy ją bardzo dokładnie, wręcz przekopałyśmy centymetr po centymetrze, lecz cały pobyt upłynął pod znakiem obolałych stóp Justysi oraz przewodnika w formie książkowej, który pożyczyłam (pożyczyłam! wyżebrałam!) od mojego kumpla Tomka. Przewodnik, traktowany jak cenna relikwia, noszony w torebce, dotykany tylko umytymi rękami i trzymany z daleka od jedzenia, został mi ukradziony przez jakiegoś cholernego złodzieja i to akurat wtedy, kiedy kontemplowałam sobie spokojnie “Narodziny Wenus” (Nascita di Venere, pamiętajcie o akcentach – padają na trzecie sylaby od końca). Przysięgam, że tak było! Raz, raz jedyny szarpnęłam się na bilet do Galleria degli Uffizi, przeczekałam w kolejce pół dnia, przełaziłam w niewygodnych butach pół muzeum i akurat wtedy musiałam trafić na rodaka o niezbyt czystych rękach… (po włosku powiedzielibyśmy, że ma długie ręce – avere le mani lunghe oznacza podkradać). Na pociechę mogę powiedzieć, że tagliatelle alla parmigiana, które wtedy jadłam, oraz widok Florencji z Piazza Michelangelo o poranku były warte nawet stu przewodników – choć prawowity właściciel skradzionej książki jest zapewne przeciwnego zdania.

Drugi raz (chronologicznie rzecz biorąc, to był to raz pierwszy) podziwiałam Toskanię z okien pociągu linii Padwa (zwanej przez niektórych, w tym przeze mnie, Kuropadwą) – Rzym. Było wtedy potwornie, niewyobrażalnie gorąco, a ja jechałam sobie wygodnie klimatyzowanym pociągiem i patrzyłam, jak zachodzi słońce nad polami Toskanii. Różowofioletowe niebo, łany słoneczników ciągnące się po horyzont, co i rusz malownicze ruiny zameczków na wzgórzach – żadna pocztówka nie jest w stanie oddać urody tego, co wówczas widziałam. Dlatego też nie wdaję się w dłuższe opisy, bo w tym wypadku nie ma co gadać, trzeba samemu pojechać i zobaczyć, najlepiej wtedy, kiedy nie ma turystów.

Va bene, la Toscana è bella, ale do rzeczy. Nie wiem, co ludzi napadło z tą Toskanią, ale mam jak najgorsze podejrzenia. Otóż Toskania stała się jakimś tajemniczym Edenem, rajem na ziemi, miejscem, w którym człowiek zmienia całe swoje życie. W oczach wielu wystarczy pojechać do Toskanii, kupić zrujnowany dworek jak Frances i założyć winnicę jak Peter (czy jak mu tam; ten od winnic), żeby nagle stać się szczęśliwym.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Toskania, jak każdy raj na ziemi, w pewnym momencie stała się ofiarą swojej reklamy. Nagle wszyscy zaczęli o Toskanii mówić, co gorsza także pisać, region nagle urósł do rangi symbolu (właściwie nie wiadomo czego – jedzenia? Miłości? Zmiany życia na lepsze? Włoszczyzny w najlepszym wydaniu?) i jak każdy prawie symbol, stał się prostym marketingowym chwytem. Te wszystkie kuchnie, domy, winnice, przygody, romanse toskańskie tchną sztucznością, niszcząc to, co jest Toskanii największym skarbem: naturalność. Przypominają pocztówkę, mniej lub bardziej udaną, podkolorowaną, ale nieprawdziwą. A Toskania jest krainą naturalności, prostoty, prawdziwości. Tam przecież nawet kuchnia składa się z najprostszych składników. Oczywiście, Florencja jest stolicą sztuki, ale tam na każdym kroku czuje się, że ta sztuka też jest po coś, jest prawdziwa, ktoś (taki na przykład Michał Anioł) włożył w nią całe serce. Nie ma tam nic sztucznego. Oprócz tej pożal się Boże twórczości o Toskanii, a jest to twórczość przez duże TFU. Osobiście nie zdołałam przebrnąć nawet przez Frances Mayers, choć przyznaję się do słabości do filmu. Tak, film wydaje mi się już bardziej odpowiedni do prezentowania urody Toskanii – zwykle uważam, że słowa mają większą moc niż obraz, ale nie w tym przypadku. Zresztą, czy już sam fakt, że tyle książek ma w tytule słowo “Toskania” nie świadczy o tym, że ta nazwa stała się już chwytem marketingowym, reklamą, z natury rzeczy płaską, uproszczoną i nie do końca prawdziwą?

Nie tracę nadziei, że trafię jeszcze kiedyś na dobrą, porządną książkę o Toskanii, ale jak na razie to szczęście nie było mi dane. Mogę sobie na szczęście powspominać moje własne toskańskie przygody, które przynajmniej dla mnie osobiście są o wiele ciekawsze od niejednej książki (ale tylko dla mnie). Może Wy znacie jakąś porządną książkę o Toskanii?

notka-2-długa-zdjęcie-z-florencji3
Na zdjęciu możecie obejrzeć sobie autorkę notki z głupią miną we Florencji – w prawym dolnym rogu śp. Skradziony Przewodnik.

Aleksandra: kompletnie zwariowana na punkcie Włoch, włoskiego i wszystkiego, co się z włoskim łączy.