Czerwona i tłusta

Czerwona i tłusta

W pierwszej trójce moich ukochanych miast włoskich znajduje się miasto stare, piękne i wyjątkowe, a jednak – mam wrażenie – niedoceniane, ginące przy zniewalającym, bezkonkurencyjnym Rzymie, nowoczesnym Mediolanie, romantycznej Florencji, głośnym i kapryśnym Neapolu. Stolica Emilii Romagni, jednego z najsmaczniejszych regionów, choć nosi przydomek la rossa, la dotta, la grossa (czerwona, uczona i tłusta), nie cieszy się taką sławą, jak powinna. Tymczasem te wszystkie Wenecje i inne Werony nie są godne jej butów czyścić! (Oczywiście Rzym to zupełnie inna kategoria…) 

19

Byłam w Bolonii dwukrotnie, przy czym raz przypadkiem – wysiadałam z pociągu w panice, kiedy uświadomiłam sobie, że zamiast do Ravenny, jadę do Rzymu. Ale to mój pierwszy pobyt wywarł większe wrażenie. Był  początek grudnia, dzień, jak na warunki włoskie, bardzo zimny i mroźny, na tyle, że skłonił mnie do włożenia czapki. W Padwie, gdzie wówczas mieszkałam, było po prostu lodowato, ale na szczęście Bolonia leży znacznie na południe od (Kuro) Padwy i temperatura była już przyjemniejsza. Ja i moja belgijska kumpela, Camille, wysiadłyśmy z pociągu i po oddaniu stosownego hołdu pod pękniętym zegarem na dworcu (symbolem zamachu z roku 1983), swobodnie poddałyśmy się oczarowaniu. Było nadal mroźno, ale niebo było czyste i miało wspaniałą barwę błękitu.

zdjęcie-własne-do-notki
Spacer od początku zapowiadał się miło – w jednym z małych kościółków, ozdobionych fantastycznymi posągami aniołów, odkryłyśmy wystawę szopek bożonarodzeniowych. Szopki (il presepio) to stara włoska tradycja, stoją w każdym domu, a czasem są prawdziwymi dziełami sztuki. Moja ulubiona szopka była tajemniczo oświetlona, a co jakiś czas tło ciemniało i wtedy zapalała się gwiazda betlejemska. Później trafiłyśmy z Camille na rzecz absolutnie cudowną, mianowicie festiwal czekolady. Setki odmian i rodzajów, kostek we wszystkich odcieniach – od bieli przez kremowy, wszystkie tonacje brązu, aż do czerni, góry tabliczek we wszystkich smakach i do tego fantastyczne rzeźby, zarówno realistyczne, jak i abstrakcyjne. Tego poranka mroźne bolońskie powietrze przesycone było gorącym, słodkim zapachem czekolady!

Dwie krzywe wieże to symbol Bolonii i choć odmówiłam wlezienia na którąś z nich, to i tak mnie zauroczyły, podobnie jak maleńkie, urokliwe kościółki, ukryte w bocznych uliczkach. Godzinami wędrowałyśmy z Camille pod arkadami, napawając się atmosferą miasta i oglądając towary na bożonarodzeniowych ryneczkach. Z niewiadomych przyczyn małe ryneczki na ulicach Bolonii podobały mi się o wiele bardziej niż wielki rynek, który przez cały grudzień zajmował plac w centrum Kuropadwy. 

Było już późne popołudnie, kiedy trafiłyśmy z Camille do (darmowego!) muzeum miasta. Wyjrzałam sobie przez okno i zobaczyłam widok, który zapadł mi w pamięć – oświetlone światłem zachodzącego słońca mury Bolonii, czerwone jak sos pomidorowy do spaghetti po bolońsku, odcinały się idealnie czystego, opalizującego, błękitnego nieba. W tym momencie zrozumiałam, że Bolonia jest la rossa nie z powodu komunistów – jak twierdzą zazdrośnicy z innych, nie tak pięknych miast – ale z powodu fenomenalnej, czerwonej, ceglanej zabudowy.

Więc jeśli jeszcze nie widzieliście la rossa, la dotta, la grossa – najwyższa pora! Chociaż nie obiecuję, że też skosztujecie tej czekolady z festiwalu, bo on zdaje się był jednorazowy.

Aleksandra: kompletnie zwariowana na punkcie Włoch, włoskiego i wszystkiego, co się z włoskim łączy.